Chew i Saga – nie rozumiem fenomenu

Chew i Saga – dwie zupełnie od siebie różne serie z Image wydawane przez Muchę doszły do swojego siódmego tomu. Obie serie śledzę praktycznie od początku, i po tych trzech latach od premiery na rynku dalej nie rozumiem ich sukcesu. Doceniam, szanuję, wiem, że mają fanów, ale nie rozumiem o co chodzi.

Saga #7

Saga 7

Saga to space opera w stylistyce mydlanej opery. Kosmos, planety, gwiazdy, podróże, wielka i w sumie bezsensowna wojna. W samym środku zawieruchy On i Ona – przedstawiciele dwóch zwalczających się ras, którzy się kochają, mają ze sobą dziecko i zdezerterowali. Kolejne frakcje polują nią nich, by przechwycić mieszańca, natomiast nasi bohaterowie wciąż uciekają – to tu, to tam, czasem razem, czasem rozdzieleni, potem szukają siebie, znowu są razem i znowu gdzieś lecą. Kochają się i w ogóle, ale cały wszechświat przeciwko nim.

Po sześciu tomach, gdy w świecie komiksu minęło już parę lat, nie do końca już rozumiem i pamiętam o co toczy się cała wojna, i dlaczego wszyscy się uparli na to, by dorwać rodzinkę i jej maleństwo. Ponieważ kolejne tomy to kolejne przypadkowe znajomości i nieoczekiwane sojusze, to ‚rodzina’ się nieco poszerzyła, i też w sumie nie do końca mnie ten komiks przekonuje – dlaczego ta zbieranina podróżuje wspólnie i razem robi to co robi? Tom siódmy nie przynosi odpowiedzi. Wojna trwa dalej, tu się nic nie zmienia. Rasy dalej są w konflikcie, zwaśnione strony dalej prowadzą polowanie, a nasi bohaterowie dalej uciekają, przy czym jest tu mało akcji, zerowy rozwój świata przedstawionego (choć tu np bohaterowie spotykają plemię inteligentnych surykatek), a historię ciągną nie obrazy, a ciągnące się nieustannie i umiarkowanie treściwe dialogi. Znakiem serii jest w zasadzie monolog wewnętrzny wspomnianego dziecka, które co jakiś czas musi walnąć czymś w stylu ‚i był to chyba ostatni raz, gdy zaznaliśmy spokoju, zanim wszystko się spieprzyło’, tylko że po 40 zeszytach serwowane po raz kolejny nie robi po prostu wrażenia.

Saga to seria rodzinna, choć nie familijna. O najbliższych, o ojcostwie i macierzyństwie, o więzach krwi, ale i o bliskich, na których natrafiamy na naszej drodze. Nawet siódmy tom ma w sobie momenty nasączone emocjami tylko ta kosmiczna eskapada z bardzo mętnym celem i w niemal niezmiennych realiach wojny nad wojny utraciła dla mnie impet w kole tomu trzeciego, i teraz już toczy się popychana tylko siłą inercji. Szkoda, że Vaughan potrafi w pomysły, ale już mniej w ich realizację, bo wszystko mu się z czasem sypie.

Chew #7

Chew 7Zupełnie inny problem mam z Chew. Sporo dobrego o tej serii słyszałem długo przed polską premierą, siadłem do lektury, no i nie wiedziałem co tu miało budzić zachwyt. Layman wymyślił alternatywną wersję USA, gdzie po pladze ptasiej grypy drób został zdziesiątkowany i zdelegalizowany, nad bezpieczeństwem czuwa specjalna agencja do spraw żywności, a po tym dziwnym świecie chodzą osoby obdarzone specjalnymi mocami, które zawsze są związane z żarciem. Gastronomiczna obsesja Laymana to pewnie ciekawy przypadek dla psychologów i psychiatrów. Nasz tytułowy Chu to agent wspomnianej agencji, który jest cybopatą – potrafi poznać historię tego co je przez samą konsumpcję. Nie ważne czy to zwłoki ofiary przestępca, czy parówka w hot dogu.

Layman bawi się trochę policyjnym proceduralem, nieco makabrą, kolejnymi mocami, tylko że z żarcikami tak jest, że albo cie ktoś/coś bawi, albo nie. No i mnie właśnie Chew nie bawi ani trochę. Z jednej strony jest tu mnożenie przekombinowanych mocy i żarcików z obleśności, zwykle powiązanej z jedzeniem czegoś. Z drugiej strony jest tu śledztwo ciągnięte od pierwszego tomu, tylko że absolutnie rozwleczone, i po drodze można zapomnieć że do czegoś to niby prowadzi. Jest tu co prawda dawny partner Chu, który robi coś w ukryciu, jest jakiś wampir, jakaś intryga, tylko że fabuła przemieszcza się do przodu w ślimaczym tempie, a większość całości stanowią niebawiące mnie heheszki. Jedynym ratunkiem w serii bywa Poyo, kurczak do zadań specjalnych, ale Layman chyba wie, że to postać o większym potencjale niż cała reszta jego bohaterów, i dozuje go bardzo oszczędnie. O fabule siódmego tomu mogę napisać natomiast tylko tyle, że moment konfrontacji Chu zarówno z wampirem, jak i z Savoyem, jest coraz bliższy. Tylko że tom temu mogłem napisać to samo.

Dodatkowo nie trafia mnie rysunek Guillory’ego – gdzieś pomiędzy cartoonem a groteską – i co ciekawe szkicownik z ostatniego tomu rozjaśnił mi dlaczego. Kreska okazuje się jednak być fajna, fachowa, a tym, co mnie tu zniechęca, pozostaje tusz.

Podsumowując

Serie od początku mają swoich fanów, rozumiem że mogą się podobać, bo złe nie są. Jednocześnie na tle tego, co ma do zaoferowania rynek (w tym choćby sama Mucha) to szału nie ma, bo to czytadełka, których głównym problemem pozostaje, że autorzy przeciągają je za bardzo, bo mogły by się już skończyć. Jednocześnie – dobra wiadomość dla fanów. Lubicie te serie? No to trzymają swój poziom. I to chyba najlepsze, co mogę o nich napisać.