Defenders

The Defenders – pokój nastanie, gdy czwórka się zjednoczy

W grupie raźniej

„The Defenders” zdążyli podzielić fanów marvelowskich seriali Netflixa. Sporo głosów zawodu, choć są też sympatycy. Defendersi od początku dużo obiecywali, jako suma potencjału poszczególnych bohaterów ze świata marvela, którzy doczekali się w streamingowej usłudze własnych serii, ale chyba spodziewaliśmy się za dużo. W skrócie? Jest OK, i jest oglądalnie, choć początek odrzuca, the Defenders mają jednak sporo wad, o czym krótko i po kolei.

Serial niepotrzebnie zaczyna od ekspozycji postaci. W końcu – teoretycznie – odpalili go pewnie w większości fani Daredevila, Jones, Cage’a, czy Iron Fista (o ile tacy są). Nawet, jeśli crossover odpalał fan tylko jednego czy dwóch z tych bohaterów, to raczej wiedział kim są pozostali. Niestety Netflix postanowił zrobić ‚tutorial’ dla świeżaków. Pierwsze dwa odcinki to nudne przypominanie kto jest kim, kolejne dwa to oporne zawiązywanie się teamu, w efekcie sama akcja rozkręca się dopiero w drugiej połowie 8-odcinkowej serii.

Efektem ubocznym takiego rozplanowania serialu jest fakt, że przez jakiś czas miałem uczucie, że nie oglądam wspólnych przygód tych bohaterów. Oglądam ich oddzielne przygody sklejone w jeden cykl, w dodatku niespójny. O proszę, Jones prowadzi śledztwo, jest ponuro i w ogóle, po czym szybki montaż przejeżdżającego metra i nowojorskich ulic do hiphopowego podkładu, i już wiadomo, że zaraz wejdzie Cage. Aż do połowy – to się nie skleja. Równie dobrze każdy z bohaterów mógł by otrzymać własny solowy odcinek przed-eventowy, ale wtedy „the Defenders” skurczyli by się do czterech odcinków. No, powiedzmy pięciu.

the Defenders – niedobrany kwartet

Defenders

Oddzielną sprawą jest, że Obrońcy – przynajmniej w tej postaci – nie do końca trybią jako grupa, nie między każdym czuć chemię. Czuć to (w dość szorstkiej wersji) między Daredevilem i Jones. Podobnie nawet jest z Iron Fistem i Cagem. Jako czwórka wydają się być jednak sklejeni nieco na siłę, utwierdzając mnie zresztą w moich sympatiach i antypatiach.

Daredevil – dalej go w tej wersji lubię, żal mi było, że tracił czas ekranowy na rzecz innych bohaterów, podobnie Jessica Jones. Bonusowo serduszko pod adrese Charliego Coxa, który najlepiej z ekipy się sprawdza w scenach walki (albo ma najpodobniejszego kaskadera). Luke Cage? Jemu zespół służy, bo bez niego, jako samodzielna postać był po prostu nudny. Niestety nic nie jest w stanie pomóc Iron Fistowi. Finn Jones to dalej wątły i nieciekawy młodszy brat Chrisa Pratta, najsłabsze ogniwo teamu – i jako postać, i aktorsko, i jako pożal-się-boże-wojownik. Mamy tu zresztą podobny syndrom co w „Glow”, gdzie kobiecym wrestlerkom show kradł ich cyniczny reżyser. Tu niemal każdą scenę ze swoim udziałem zawłaszcza Stick, nauczyciel Daredevila i Elektry (która drażni mnie swoim aktorstwem tak samo jak wcześniej).

Co jeden, to nie czterech

Przez czteroosoowy skład Defendersi cierpią też na scenach akcji. Zwykle w filmach najlepiej wypadają walki, gdy skupiamy się na jednym, dwóch bohaterach. Tu jednak mamy naszą czwórkę, ich supporterów, ekipa się rozłącza, wątki lecą równocześnie, wygląda to momentami spektakularnie (głównie wtedy, gdy walczy DD, nie IF), ale dramaturgia siada. Najdobitniej widać to w finałowym odcinku. Finn Jones widać że coś tam poćwiczył między seriami, by nie być taką lebiegą, ale dalej to nie jest żyjąca broń, który nie jest w stanie nic nikomu zrobić, dopóki nie użyje energii chi, wtedy nie tylko łapa mu się świeci, ale i ich trafia. Bez tego niemal każdy zamiata nim podłogę.

Wad jest sporo, ale problem polega dla mnie na tym, że lubię tych bohaterów, więc to łykam. Po nudziarskim początku gdzieś w środku robi się dużo lepiej, ale to szczyt, potem poziom do końca już lekko zaczyna opadać. Narzekam, bo jest na co, ale obejrzałem bez bólu. To nie jest poziom Daredevila, to nie to zwarcie fabuły, to nie aż tak dopieszczone sceny akcji. Ujdzie, momentami jest naprawdę fajnie. I tyle.

Ale i tak najbardziej czekam na Punishera…