Geneza Zawrotu Głowy
W styczniu przyszłego roku minie 30 lat od debiutu Sandmana – jednej z najważniejszych amerykańskich serii komiksowych głównego nurtu z końca lat 80-tych. Wtedy to młody i jeszcze nieopierzony Neil Gaiman wziął na warsztat klasycznego bohatera Złotej Ery, by przedstawić jego historię na nowo, po swojemu i zupełnie inaczej, oklejając go mitami i tropami z historii literatury. Komiks był na tyle unikatowy i odmienny od tego, co DC miało w ofercie, że przyczynił się do powstania imprintu Vertigo, którego 25 urodziny miały miejsce w styczniu tego roku. Wydawnictwo miało przez te ćwierć wieku swoje lepsze i gorsze chwile, ale historia zatoczyła pewne koło. DC ogłosiło właśnie odpalenie razem z Gaimanem linii ‚Sandman Universe’, która startuje za kilka miesięcy. To dobry moment, by przypomnieć komiks, od którego się zaczęło.
Sen z Nieskończonych
Gaiman w połowie lat 80 dopiero nabierał wiatru w żagle i nikt nie spodziewał się chyba efektu, jaki będzie miało oddanie pod jego skrzydła zapomnianej postaci sprzed dekad – zamaskowanego detektywa z pistoletem gazowym. Gaiman, fascynat podań i mitów, potraktował Sandmana w dosłowny sposób – czyniąc zeń władcę snów, jednego z Nieskończonych, istot potężniejszych od bogów. Oryginalny punkt wyjścia poprowadził do równie oryginalnego otwarcia serii, gdy autorzy unikają pokazywania naszego bohatera, za to często z jego perspektywy pokazują postaci, które zniewoliły go w wyniku okultystycznego obrzędu.
Jak można się domyślić – obrót wydarzeń doprowadzi w końcu do jego uwolnienia, ale wróci on do świata, którego już nie zna. Także Śnienie pod jego nieobecność zupełnie się zmieniło, nie wspominając o ludziach, którym bez piaskowego pana zdarzało się cierpieć na dziwne dolegliwości, prowadzące do śpiączki, obłędu, czy po prostu do śmierci. Sandman – blady mężczyzna o czarnych włosach i oczach skrzących się niczym gwiazdy, postanawia jednak powrócić do dawnej potęgi, co nawet dla niego nie okaże się takie proste.
Dobre snu początki
„Preludia i nokturny”, czyli pierwsze 8 zeszytów serii, to w istocie krystalizowanie się jej charakteru i stylu, w jaki Gaiman opowiada swoją historię. To ponure fantasy przemieszane z grozą rodem oczywiście z sennych koszmarów. Brytyjczyk bawił się tu konwencjami, zaczynając od bractwa okultystów, by od spirytyzmu przejść w mistyczne, nadnaturalne strefy pomiędzy wymiarami, odwiedzić Piekło, ale też samo Śnienie. Jest tu też ocierający się o grozę thriller, zawarty w jednym z moich ulubionych zeszytów serii zatytułowanym „24 godziny”. Także w tym tomie poznajemy Śmierć – uroczą siostrę Sandmana, która nie jest Ponurym Żniwiarzem, a po prostu ostatnią towarzyszką każdej żywej istoty. Gaiman przez cały ten czas w przewrotny sposób bawi się odniesieniami do literatury, legend, czy wszelakich mitologii, z tych tworzyw tkając włókno, z którego splata fabułę sagi władcy Śnienia.
Sen narysowany
Sporo moich znajomych wie, że od zawsze ironicznie dystansowałem się wobec serii Gaimana, ale czytając ją po latach trudno mi nie docenić przynajmniej jej pierwszego tomu. Seria nie jest pozbawiona wad, jest też nierówna. Autorowi zdarza się przesadzić z patosem, w późniejszych tomach jego literackie zabawy czasem sprawiają wrażenie przerostu formy nad treścią, ale jednocześnie to świetny narrator. Bywa, że nadmiernie literacki, bywa, że przestylizowany, ale w wyważony sposób. Wewnętrzne monologi i wypowiedzi Sandmana sprawiają wrażenie, jakby były tłumaczeniami którejś z piosenek the Cure, ale w końcu to taki właśnie bohater, i idealnie to do niego pasuje. Tomik nie zawsze satysfakcjonuje rysunkowo, zwłaszcza pierwsze zeszyty rysowane przez Sama Kietha strasznie się zestarzały, ale taka jest specyfika ówczesnego pre-Vertigo. Jednocześnie jest to wszystko świetnie, wartko opowiedziane, co jakiś czas trafia się tam na świetnie wypolerowane dialogi, a całość przesycona jest gęstym i ciężkim klimatem z pogranicza jawy i snu. Ten komiks pozwala poczuć, że obcuje się z historią większą niż po prostu kolejna seria obrazkowa. To fragment odwiecznego mitu, tylko że rozgrywający się współcześnie. No i ma obłędne okładki.
Legenda komiksu, która się nie zestarzała
Tak, wiele razy narzekałem na Sandmana, jako na jedną z najbardziej przereklamowanych serii komiksowych w historii. Niesłusznie (to serie Vaughana są przereklamowane). Odkąd ostatnio czytałem ten cykl minęło sporo lat, i nie pamiętam już dokładnie jak bronią się kolejne tomy, ale pierwszy jest jednak świetnie napisanym fantasy, skierowanym zarówno do fanów literatury Gaimana, jak i do sympatyków komiksów z DC (zresztą parę postaci pojawia się tu epizodycznie). Warto się zapoznać, bo to jednak ważny punkt w historii narracji obrazkowej. I warto nadrobić, zanim Egmont zabierze się za sandmanowe uniwersum, bo ten moment na pewno nastąpi. W końcu Sandman to marka. Nieprzypadkowo.