„Bośniacki płaski pies” się doczłapał

Długo oczekiwany gość

Bośniacki płaski pies„Bośniacki płaski pies” to komiks o statusie połowicznie kultowym. Poprzednie dzieła Maxa Anderssona przyjęły się w Polsce dobrze, ale było to jeszcze przed zapowiedzeniem Psa, czyli ponad dekadę temu. Szwedzki artysta kupił polskich czytelników m.in. połączeniem ponurego oniryzmu z czarnym humorem oraz dość undergroundową kreską. Połączenie tych elementów było spójne i stosunkowo przyswajalne, choć te wizje nie były na pewno dla każdego.

Na „Płaskiego bośniackiego psa” musieliśmy czekać dekadę i sam już nie wiem, na ile ja zmieniłem się przez ten czas jako czytelnik, na ile czas wyolbrzymił oczekiwania, a na ile coś tu jednak nie wyszło, bo album stworzony na spółkę z z larsem Sjunnessonem okazał się być dla mnie cokolwiek ciężkostrawnym. Zgodnie z opisem od wydawcy – obaj artyści trafiają do krajów byłej Jugosławii na komiksowy konwent, a potem dzieją się rzeczy, które w zasadzie trudno streścić. To przedziwna psychodeliczna opowieść drogi, tylko że rodem z koszmaru. To sen tego typu, z którego człowiek chce się obudzić, ale mu nie wychodzi, wie że jest zamknięty w tych męczących majakach. Niestety tak też się czułem jako czytelnik, czytając komiks po kawałku i co jakiś czas odkładając z powrotem na półkę.

„Bośniacki płaski pies” komiksowym gonzo-reportażem

Ta psychodeliczna wycieczka w poszukiwaniu kolegi, zwłok Tito, płaskich psów i generalnie narracyjnego trzonu tej historii ma jednak swoje drugie dno. Tak jak Hunter Thompson w swoim czasie w psychodelicznym reportażu szukał jądra amerykańskiego snu, tak tu autorzy starają się nam coś powiedzieć o Bałkanach – ich przejściach, mnogości kontekstów, obecnych uwarunkowaniach. To komiksowe gonzo-dziennikarstwo w duchu Thompsona, przepuszczone przez psychodeliczny, boleśnie zeschizowany filtr maligny i humoru najczarniejszego z czarnych. Tak powiedział o tym komiksie reportażysta Joe Sacco: ‚Choć historia może wydawać się absurdalna i surrealistyczna, dotyka otwartego nerwu prawdy, każąc mi wzdrygnąć się na wspomnienie czasu, który spędziłem w Sarajewie’. Właśnie ta wypowiedź zdaje się to potwierdzać, w końcu Thompson na swój odjechany sposób też szukał w Las Vegas głównego nerwu autentycznej amerykańskości.

Autorzy chcą tu powiedzieć coś o Bałkanach, ich problemach wewnętrznych i zewnętrznych, ale dla mnie czegoś tu zabrakło, być może hamowania. Grzebanie w niezagojonej, zaropiałej od lat ranie przy jednoczesnym ironizowaniu nie do końca tu dla mnie działa. Jestem daleki od generalizowania co wolno, a czego nie wolno, ale coś w tym wszystkim było dla mnie niewłaściwe. Być może jednak zawiniła forma. Stawał mi ten przekaz w gardle, treść też nie zawsze była klarowna. Momentami nie wiedziałem, czy autorzy chcą mi coś przekazać, czy po prostu wykorzystują doświadczenia z przedziwnej podróży by sprzedać jeszcze ostrzej niż wcześniej zakręconą schizę. Niestety – u mnie to nie działało. Albo „Pixy”, albo komiksowe dziennikarstwo Sacco. Chcecie zobaczyć jak mogła by wyglądać synteza, to sięgajcie po „Bośniackiego płaskiego psa”, ale pamiętajcie że lekka lektura to to nie jest.