Po czym poznajemy prawdziwego mężczyznę?
Sześć lat i 60 zeszytów. Na taki czas i objętość została rozciągnięta saga Yorika w USA. U nas historia trafiła w pięć tłustych tomów, a każdy z nich zawiera dwa normalne amerykańskie trejdy. Polska wersja sagi to jednak także wydawnicze perturbacje, przez co Y ostatni z mężczyzn wyruszył w poszukiwania swojej ukochanej niemal dekadę temu, a zakończył swoją podróż dopiero teraz.
No i nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że ta podróż mogła by jednak być dużo, dużo krótsza.
Umiarkowanie miłe złego finały
Finał serii o Yoriku to zamknięcie historii jego miłości i nieco więcej światła rzuconego na historię śmierci męskiej części populacji. Niestety – przynajmniej w moim przypadku – na żadnej z tych płaszczyzn koniec historii nie daje satysfakcji.
Vaughan bawi się oczekiwaniami czytelnika, ale chyba się zorientował, że droczył się z nami za długo, a w rękawie nie miał jednak nic, bo blefował. Pojawiają się sugestie dotyczące początku końca dawnego świata, ale jest ich kilka, żadna z nich nie jest podana wyczerpująco, są sprzeczne. Nie tyle nie wiadomo co poeta miał na myśli, co nie wiadomo czy miał w ogóle na myśli coś konkretnego.
Podobnie jest ze sprawami sercowymi Yorika. Scenarzysta zaplata parę zwrotów akcji, które jednak dają w sumie dość nijaki efekt. Nie cieszy mnie, że Y dotarł do celu. Bardziej mnie cieszy, że jego historia dobiegła końca, a po niej widzimy parę obrazków przedstawiających nowe oblicze ludzkości, niestety nie są to ani obrazki potrzebne, ani szczególnie ciekawe.
Ostatni Y Ostatni z mężczyzn
Seria o Yoriku zaczynała się od trzęsienia ziemi, potem napięcie szło w górę, po czym historia wchodziła w koleiny opowieści drogi, w których co i rusz grzęzła. Otrzymaliśmy mydlaną operę, która mogła by się ciągnąć równie dobrze i przez zeszytów 100 i 200, bo po drodze co i rusz jakieś sceny czy przygody bez większego wpływu na całość. Szczerze powiedziawszy, to saga mogła by się zamknąć i w dwóch tomach (mam na myśli polskie wydania). Wyszło by jej to zdecydowanie na zdrowie. Niestety historia się ciągnie, ma swoje lepsze momenty, ale generlanie rozłazi. Siada też na przestrzeni tych 60 zeszytów tempo. Przez praktycznie 3/5 całości bohaterowie podróżując w stronę Australii przemierzają w USA. Dopiero finał historii to nagłe przyśpieszenie i skoki po mapie. Tak jak to kiedyś pisałem – albo scenarzysta się zorientował że już za długo to ciągnie, albo redaktor powiedział mu ‚Brian, długo jeszcze? może byś tak zaczął myśleć o finale’.
„Y ostatni z mężczyzn” to nie jest zła seria. To seria, która swoim początkiem obiecuje bardzo dużo, ale finał nie dotrzymuje jednak danego słowa. Jest ok, jest to sprawne czytadło, ale na tle innych serii z Vertigo czy po po prostu dla starszego czytelnika dostaje zadyszki. Nie jest dla nich konkurencją. Lektura może dać satysfakcję, koncepcja świata, w którym wyginęli mężczyźni, jest ciekawie podana, ale za serce ta opowieść mnie nie chwyciła. Finał niestety mnie po prostu zawiódł.
Na koniec zupełnie szczerze i poważnie – liczę na odsunięcie Pana Tłumacza Uliszewskiego od Vertigo. Nie było tomu, by nie odwalił jakiegoś babola, bo nie wyłapał kontekstu w popkulturalnych cytatach, które nie zawsze są oczywiste. Sam siebie pobił przełożeniem „Pulp Fiction” na ‚gówniane czytadło’, bo nie ogarnął że chodzi o film. Kiepsko by było, gdyby teraz zabrał się za Transmetropolitana.