Przekleństwo dobrobytu
Co jakiś czas w internetach, przy okazji rozmów o usługach video, trafiam na pytanie: ‚po co mi Showmax, skoro mam Netflixa?’ – i jest to naprawdę dobre pytanie. Netflix to przebogata oferta i własne excluzivy, generalnie nie do przeoglądania, bo jest tego masa, w dodatku rotująca. Po co więc komu Showmax?
Jest parę powodów za, a że czeszę jego ofertę od kilku tygodni, to je wymienię.
Tańsza konkurencja…
Po pierwsze – cena. Dwie dychy miesięcznie to prawie równowartość paczki fajek, mniej niż statystyczny film na DVD, więc koszt umiarkowany, w dodatku pierwsze dwa tygodnie można sobie odpalić za darmo. Będąc na abonamencie na abonamencie w Playu można też od pewnego pułapu korzystać z serwisu za darmochę przez rok. Oczywiście wszystko ma swoją cenę. Za 20PLN otrzymujemy nie ‚konto rodzinne’ jak w Netflixie, a pojedynczy login, który teoretycznie można dzielić na kilka urządzeń, ale i tak w praktyce na raz mogą z serwisu korzystać tylko dwie osoby/urządzenia.
Nie ma jednak sensu wywalać nawet 5 złotych, jeśli nie ma po co. Tak się jednak składa, że Showmax potrafi zainteresować ofertą, i nie jest to oferta pod określonego widza. Niemal każdy znajdzie tu coś dla siebie.
…co nie znaczy że uboga
Oczywiście dominującą stroną oferty są seriale, i jest parę tytułów, dla których warto na Showmax zajrzeć. Jedną z mocniejszych pozycji jest „Mr Robot”, czyli thriller o młodym hakerze. Historia – zwłaszcza w pierwszym sezonie – świetnie wpisuje się w kontekst niedawnego krachu na amerykańskim rynku, ruchu Occupy Wall Street i związanej z nim symboliki, w dodatku jako jeden z niewielu tekstów kultury popularnej sensownie opowiada o kulisach działań hakerów. To nie abstrakcyjny, sensacyjny proces cyfrowych włamań, jak w wyśmianych w serialu „Hakerach” z Jolie, a mozolna praca, kombinowanie, i zaczynanie zawsze nie od kodu, a od czynnika ludzkiego, który jest najsłabszym punktem wszystkich zabezpieczeń. Druga seria nieco się już ciągnie i skręciła w dziwną stronę, ale to i tak ciekawa pozycja.
Poza znanymi i popularnymi serialami („Dexter”, „House”, „Californication”, ale też rzeczy z BBC, jak świetny „Luther”) Showmax ma parę innych propozycji, na przykład „Blood Drive”, czyli pokręcony akcyjniak w duchu grindhousowym i kategorii CCC. Postapokaliptyczne realia, wyścig śmierci, gdzie samochody napędza krew, sporo przerysowania i kiczu, dobra zabawa, choć od pewnego momentu zaczyna zamulać, ale epatowanie przemocą raz na tydzień nigdy nikomu nie zaszkodziło. Inną ciekawą rzeczą jest „Opowieść podręcznej”, którą wciąż mam ma liście, bo wiele osób polecało. To historia o alternatywnej rzeczywistości, gdzie kobiety są zredukowane społecznie do roli rozpłodowej. Ciężkawa dystopia, muszę nadrobić, bo brzmi intrygująco.
Showmax to też excluzivy o krajowym wymiarze – „Ucho prezesa” czy „SNL Polska”. Polskie śmieszkowanie mnie jakoś nie trafia, więc omijam, ale jak ktoś jest bardziej otwarty na żarty z wąsem to warto mieć na uwadze.
Shwomax – dla każdego coś dobrego
Seriali jest zresztą dużo więcej, to też „Top Gear”, jest animowany „Egzorcysta” Bartosza Walaszka (zawsze lubiłem jego produkcje, ale estetycznie jest to już dla mnie nie do strawienia jednak), są też dokumenty – serie z BBC w ilości pokaźnej, także o przyrodzie, ale też na przykład serial o tajemnicach nazistów. Pierwszy odcinek był o stosowaniu dopalaczy przez III Rzeszę. Na bank obejrzę pozostałe odcinki.
Showmax ma też sporo pakietów, które mają dość selektywną siłę rażenia. Dla przykładu filmy Woody’ego Allena. Lubię jego starsze produkcje, ale i tak nie widziałem wszystkich, zwłaszcza z nowymi mam pewne zaległości, a trafiają się i w tych ostatnich filmach lepsze pozycje, więc zawsze coś się znajdzie. Allen to idealny kompromis na wieczór, gdy żona chce jakąś komedię spokojną, może romantyczną, gdy ja na typowe romansidła mam alergię, ale Woody’ego zawsze. „Magia w blasku księżyca” na przykład była bardzo spoko, bo Colin Firth i zwłaszcza Emma Stone.
Inne trafiające mnie pakiety to choćby kino azjatyckie, którego na Netflixie jest niedobór. Tu do wyboru są mordobicia z Hong Kongu, wynalazki z Korei (choćby świetny „Dobry, Zły i Zakręcony”), coś tam chyba nawet z Japonii, ale pomiędzy mordobiciami i sieczką jest też wybitna trylogia „Infernal Affairs”, na bazie której Scorsese skręcił zauważalnie gorszą „Infiltrację”. Jest też cała seria VHSowych szrotów z przełomu 80/90, jak choćby „Amerykański Ninja”. Brak mi tam fabularnego „He-Mana” czy „Punishera” z Lundgrenem, ale nie można mieć wszystkiego, a i tak można w tym badziewiu przebierać.
Jak obejrzeć film Vegi nie płacąc za bilet do kina?
No i na koneserów czeka Patryk Vega. Wcześniej widziałem raptem jeden jego film, i chciałem się w końcu przekonać o co to całe halo z „Pitbullem”. Byłem w lekkim szoku, zwłaszcza po tych nowszych częściach, gdzie scenariusz dopisano chyba po nakręceniu filmu, a dźwiękowcy robią taką imprezę, że trzeba się domyślać kto co mówi (i co z tego niby wynika). Plus jest taki, że dalej nie wiem o co to całe halo, ale chociaż wiem o czym mowa, za to nie musiałem płacić za bilety kinowe, czy płyty DVD. Na szczęście. No i jak będzie „Botoks”, bo na pewno będzie, to zrobimy sobie ze znajomymi tę nieprzyjemność, spotkamy się, przyniesiemy chrupki, colę, każdy dziabnie po setce wódki na początek, i sprawdzimy tego potworka ogranoleptycznie (znowu oszczędzając na kinie).
By wiedzieć o co chodzi. I mieć nieco beki. A to są ciekawe kurioza, na przykład scenariusz „Pitbull – Niebezpieczne kobiety” to się nie klei nawet na gumę do żucia, na ślinę, nie klei się po prostu zupełnie. Zlepek wątków i postaci, do tego odjazdy przedziwne. Na przykład businesswoman, która dowiaduje się, że jej mąż policjant jest gejem, a koleżanka jej od niechcenia rzuca ‚wiesz co, ty to byś była lepszą policjantką niż on’. Więc babeczka rzuca intratną pracę, przystępuje do kursu, przywdziewa mundur i zostaje policjantką. A potem pakuje się w jakiś fatalnie napisany romans z bandziorem. To jest tak popłynięte, że jednak warto z ciekawości dać szansę. Ale nie aż tak, by specjalnie za to płacić.
Showmax ogólnie zagospodarowuje ten januszowy sektor rynku, który Netflix do pewnego stopnia odpuszcza. Mamy wspomnianego Vegę, tanie sensacje, ale też są drogie sensacje, znowu w pakietach – „Transformersy”, „Szybcy i Wściekli”, do wyboru. Swoją drogą nie rozumiem nieco luki w ofercie – dlaczego nie ma „07 zgłoś się”? Dlaczego nie ma „Stawki…”?
Perspektywy na przyszłość?
Typuję że prędzej czy później pewnie będą, bo Showmax stawia też na typowo polskiego widza, i robi to inaczej niż amerykańskie korpo. Mamy tu więc sporo staroci i klasyki – jakieś moralne niepokoje etc, na pewno się tu coś znajdzie.
Generalnie Showmax bardziej stawia na starsze, a więc pewnie i tańsze rzeczy, za to jest w czym wybierać, i światowe kino o statucie klasycznym czy mistrzowskim, i filmy mniej dobre, acz interesujące, jak badziewie z epoki video. I znowu jest to nie do przerobienia wszystko. Mnie akurat brak tu lepszych mordobić, tych z bardziej szanowanymi aktorami. Jak kino akcji i mordobicia, to rzeczy ze Scottem Adkinsem, od „Undisputed 2” poczynając. I anime. W naszym kraju brutalne chińskie bajki porno są często ignorowane, ale przecież odbiorcy na to też są. No ale rozwój oferty w nowe kierunki to pieść przyszłości.
Działać – działa, ale appka do poprawki
Oddzielną sprawą są kwestie jakości i oprawy – teoretycznie Showmax zapewnia rozdzielczość aż do pełnego HD, ale trafiłem na rzeczy w nieco niższej jakości. Kolejna sprawa – język. Można trafić na filmy tylko z lektorem, bez napisów, a że trafiłem tak bodajże przy produkcji azjatyckiej, to nawet znajomość angielskiego nie pomoże. Lektor – i tyle. W większości przypadków jest jednak prawilnie i do wyboru. Bardziej natomiast irytuje mnie showmaxowa appka na telewizorze, bo głównie w ten sposób korzystam z serwisów video. Jest mało intuicyjna, wygląda biednie i tanio, zamula. Sprawdza się, ale potrafi zirytować. Każdy, kto psioczy na appkę Netflixa, powinien się przesiąść na miesiąc na Showmaxa i zrewidować zdanie.
Mniej konkurencja, bardziej alternatywa
Podsumowując – Showmax może i jest nazywany takim biednym Netflixem, czy Netflixem dla ubogich, i jest w tym nieco racji, ale to nie do końca tak. Zdrową rzeczą jest wyjście czasem z ulubionej restauracji, i sprawdzenie czym karmią w lokalu za rogiem, bo można się zdziwić. Owszem, Netflix ma sporo dobra, świetne własne serie, kapitalne dokumenty, acz nawet w Originalsach trafia się badziewie z Sandlerem czy innymi niedorobionymi śmieszkami. Showmax nie przebija tej oferty, ale i nie próbuje, dając po prostu alternatywę, zwłaszcza że rzadko mamy tu dublowanie pozycji.
Czy zrezygnuję z Netflixa? Pewnie nie, bo za dużo rzeczy na liście ‚do obejrzenia’ mnie przy nim trzyma. Warto jednak zrobić sobie skok w bok, przynajmniej sezonowo, i nadrobić parę rzeczy od konkurencji, choćby jak wyczerpie się abonament. Dwa tygodnie za darmochę to dobra opcja, by obadać ofertę, dodatkowy miesiąc żeby dooglądać przynajmniej te bardziej intrygujące rzeczy, przypomnieć sobie jakiś zapomniany staroć. Wrócić na jakiś czas do Netflixa. A potem powtórzyć operację. I ja właśnie tak pewnie będę robił.