Daredevil

Daredevil #1 – tak, naprawdę jest taki dobry

Z Hell’s Kitchen nad Wisłę

DaredevilDroga bendisowskiego Daredevila do Polski nieco trwała, i nie brakowało jej nagłych zwrotów akcji ze zmianą wydawcy. Kibicowałem polskiej edycji od początku, bo wpadły mi kiedyś w rękę dwa tomy amerykańskiego wydania, i chciałem 1) doczytać do końca by 2) postawić całość elegancko na półeczce. Świetna rzecz. No i Daredevil do nas dotarł. W końcu. I jest tak samo dobry, jak go zapamiętałem, co jest u mnie raczej rzadkie (z czasem robię się coraz marudniejszy).

Śmiałka przebierającego się za czerwonego diabła kojarzy u nas już chyba każdy – z filmu z Affleckiem (wiem że zewsząd hate, ale ja go lubię), netflixowych seriali, paru tomów WKKM i gościnnych występów tu i tam. Nareszcie jednak mamy okazję przeczytać jedną z najlepszych dłuższych serii o tym bohaterze. To perła, i to z kilku powodów.

Superhero noir

Historia zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Ginie Wilson Fisk. Przestępczy świat Nowego Jorku nie ma prawa pozostać tym samym. Z góry można założyć, że przewidywalnego do pewnego stopnia łotra zastąpić może tylko chaos. Dla Daredevila to tylko początek. Wkrótce zagrożona będzie prywatność i wizerunek jego, jako Matta Murdocka, co spowoduje tylko narastające problemy z gniewem, który kontroluje z coraz większym wysiłkiem. Jego ścieżka przemocy prowadzić będzie go coraz głębiej w meandry własnej psychiki, ale też na salę sądową, gdzie broniąc jednego z zamaskowanych herosów będzie mógł w końcu publicznie przemówić niejako w obronie siebie, jako Daredevila.

Bendis przedstawia tu brudną stronę świata Marvela. To nie wzniośli superherosi w kolorowych strojach, czyniący dobro ku chwale Ameryki. To brudne, boczne uliczki mniej fajnej części Nowego Jorku. Bendis trzyma się twardo ziemi, przedstawia dość wiarygodne portrety postaci z półświatka, mówiące w równie wiarygodny sposób. Zawsze mówiło się, że ma ucho do dialogów, a Daredevil jest tego koronnym przykładem (jak i dowodem na to, że Szpak jako tłumacz wie, co robi). Scenarzysta ciekawie też i w zniusansowany sposób pokazuje świat i bohaterów, przejeżdżając z tonacją przez pełną skalę szarości, za to unikając klarownej czerni i bieli. To świat, gdzie nie da się wyjść na ulicę, by się moralnie nie ubrudzić. To superbohaterski noir. Co istotne – jednocześnie historia splata się z resztą universum, gościnnie pojawiają się inne znane postaci, ale zwykle na krótko, by nie odciągać uwagi od demonów Matta, ale też by nie psuć spójności tej serii, dziejącej się gdzieś z boku cotygodniowych walk o przyszłość wszechświata.

Wzorzec dla reszty kalesoniarzy

Co najważniejsze – wszystko to jest świetnie opowiedziane. Bendis przesuwa granice tego, co dotąd zrobiono temu doświadczonemu przez życie bohaterowi, a także co sam Daredevil może jeszcze zrobić, a pierwszy tom to dopiero pierwszy akt tej sagi. Kolejne historie trzymają konsekwentnie napięcie i rytm, nie ważne, czy historia idzie linearnie, czy autorzy bawią się chronologią. Kolejne sceny sprawdzają się świetnie i z planszami pełnymi tekstu, i z epizodami zupełnie niemymi. To wzorcowe prowadzenie komiksowej narracji, sprawne kadrowanie, czytelność, ale też bez niepotrzebnego przeciągania sekwencji obrazu, chyba że ma to czemuś służy.

Oddzielną sprawą są oczywiście rysunki. Idealnym przedłużeniem ponurej, miejskiej narracji Bendisa są rysunki Maleeva. Ta historia została narysowana tak, by idealnie oddać nastrój historii. Sprawdza się to na poziomie narracyjnym, kompozycji plansz, kadrowania, ale też sprawdza się na poziomie rysunku. To brudny, szorstki realizm, który porównać mogę chyba tylko do dokonań Guery ze „Skalpu”. To rzeczywistość, ale pełna zadziorów, bez polerowania, pełna pyłu, błota i momentami gruzu. Wisienką na czubku tego ciastka są pierwsze zeszyty rysowane przez Macka. Facet od zawsze był dla mnie kopistą Sienkiewicza i McKeana, ale obu uwielbiam, więc nie potrafię mu mieć za złe, że opracował syntezę obu i uczynił ją swoim stylem.

Daredevil – tak, to trzeba przeczytać

Sporo tu sugestywnych scen, które robią wrażenie tym, jak zostały przemyślane. To nie dzisiejszy Bendis, który sapie zadyszką, odkąd złapał za dużo srok za ogon i robi (ok, robił) za fabrykę wypluwającą z siebie kilka równoległych serii. To komiksowa energia, synteza przynajmniej części tego, za co uwielbiam to medium. To ten typ albumu, który gdy otwieram, to mam ochotę doczytać za jednym posiedzeniem do samego końca, nie ważne że ma te ponad 500 stron. To narracyjne sztuczki, które powodowały u mnie co jakiś czas uśmiech od ucha do ucha, chociaż to wcale nie są krzepiące opowiastki.

Jeśli słyszeliście dlaczego ten Daredevil jest taki dobry, to wiecie, że musicie go przeczytać. Jeśli nie, ale wierzycie mi na słowo, to mam prostą sugestię. Wiecie o co w tym roku poprosić mikołaja. Nie będzie zawodu. Podziękujecie za radę i dopiszecie kolejne 2 tomy do planów zakupowych.