Dwie wyprawy na Czarny Ląd

Końcówka roku przyniosła nam dwa różne komiksy rozgrywające się w podobnym rewirze Afryki. Oba zupełnie inne. Inaczej narysowane. Inaczej opowiedziane. O zupełnie innym związku z historią i rzeczywistością. Jednocześnie punktem wyjścia do obu są podobne problemy, więc wydało mi się, że przeciwstawienie będzie dobrym pomysłem na tekst.

Jedziemy.

„Kongo”

KongoPodtytuł albumu od Kultury Gniewu mówi o treści prawie dużo, o ile nie wszystko. „Józefa Konrada Teodora Korzeniowskiego podróż przez ciemności” to biograficzna opowieść o epizodzie z życia naszego sławnego rodaka z czasów, zanim dał się poznać jako pisarz Joseph Conrad. Korzeniowskiego poznajemy tu jako polskiego szlachcica urodzonego na Ukrainie, kapitana brytyjskiej floty handlowej, udającego się na nową misję. Przyszły literat decyduje się na trzyletni kontrakt w belgijskim Kongo, gdzie Europejczycy niosą cywilizację – a przynajmniej sami tak twierdzą. Korzeniowski – może niekoniecznie z idealistyczną misją, ale mając w głowie to, co mówiono mu na macierzystym kontynencie – wyrusza z wyprawą, by na miejscu objąć dowództwo na statku pływającym w górę i w dół rzeki.

Wyprawa naszego bohatera to starcie z brutalną rzeczywistością – wyrzymania kolonii jak szmaty przez uznającego swoją wyższość Białego Człowieka, oraz z zezwierzęceniem przedstawicieli cywilizacji, którzy w dzikich warunkach szybko przewartościowują uznawane przez siebie wartości. Wyprawa Korzeniowskiego w górę rzeki to wyprawa wgłąb kolonialnego szaleństwa, która potem stała się kanwą jego „Jądra ciemności”, które zainspirowało Coppolę przy „Czasie Apokalipsy”, czy autorów świetnej gry „Spec Ops: the Line”.

„Kongo” to komiks, który w pigułce przedstawia konkretny epizod z życia pisarza (włącznie z autentyczną korespondencją, którą wtedy wymieniał z kuzynką), ale też sporo mówi o kolonialiźmie. Jednocześnie to smutny komentarz do tego, co szeroko rozumiany Zachód w dzisiejszej epoce wyrabia na innych kontynentach. Interesująca historia – i z polskiej, i z uniwersalnej perspektywy, nietypowo, delikatnie narysowana, choć ktoś zarzuci temu komiksowi pewnie klątwę osób gadających z zamkniętymi ustami (choć nie zawsze). Historycznie, biograficznie, refleksyjnie. Warto.

„Katanga #1 – Diamenty”

KatangaDla odmiany tomik z Taurus Media to przenosząca nas we współczesność historia związana z tytułowym państewkiem. Fabien Nury w swojej historii częstuje nas na początku nieco historią. Po tym jak Kongo wyrwało się z rządów Belgów Katanga ogłosiła secesję. Być może młode państwo pogodziło by się z pomniejszeniem swojego terytorium, gdyby nie surowce naturalne, od których je odcięto. W skomplikowaną sytuację angażują się spadkobiercy władz kolonialnych, lokalne władze, ONZ, najemnicy, do tego dochodzą masakry cywili, na które jednak łatwo zaangażowanym przymknąć oko, gdy w grę wchodzą diamenty warte miliony dolarów.

Nury bierze na warsztat historyczny kontekst, by rozkręcić sensacyjną historię z akcją, wybuchami, zdradami i demoralizacją w tle. jego historia momentami kojarzyła mi się z „Parszywą dwunastką”, ale więcej tu refleksji. Pierwszy tom „Kanangi” to nie historia czysto przygodowa, jest tu też nieco zadumy nad postkolonialną niedolą autochtonów. Zadumy prowokującej pytanie – czy ich sytuacja zmieniła się do dzisiejszego dnia aż tak bardzo?

Pierwszy tom serii pozostaje jednak głównie historią sensacyjną, rozrywką z poważnym kontekstem w tle. Historię przyjemnie się wchłania, w czym spora zasługa rysunków operującego sprawną kreską Sulvaina Vallee – rysunków niby klasycznie frankofońskich, ale konkretnie przerysowanych, czasem na granicy lekkiej groteski.

Dwa spojrzenia na ten sam problem

Oba tomiki stanowią zupełnie inne podejście do tematu kolonializmu i post-kolonializmu. Sceny wymyślone przez Nury’ego od podróży wgłąb Konga dzieli te 70 lat, ale pewne rzeczy się nie zmieniły. To dalej deprawacja i rabunkowe podejście do gospodarki tubylców, którzy są odcięci od pełnego sprawowania władzy nad swoimi dobrami. Oba komiksy pokazują to jednak w innym tonie. „Kongo” bardziej refleksyjnie, ale też ze sporym walorem poznawczym (muszę w końcu sięgnąć po jakąś biografię Conrada). „Katanga” bardziej rozrywkowo, sprawnie, ale jednocześnie z dramatami rozgrywającymi się na Czarnym Lądzie jako kontrapunktami.

To dwie różne kategorie, skierowane do różnych czytelników, a też nastawione na zaspokojenie innych oczekiwań. Na swój sposób też się uzupełniają, pokazując pewną historyczną ciągłość jeśli chodzi o generowane przez Europejczyków problemy. Obu też warto dać szanse.