„Czarny Młot #1 Tajna geneza”

Czapki z głów

Czarny Młot„Czarny Młot” to najlepsza seria, jaka zadebiutowała w Polsce w tym roku.

Kropka.

No a przynajmniej najbardziej mnie ta seria połechtała ze wszystkich, które czytałem. Jest ten typ historii obrazkowych, które od samego początku lektury wywołują u mnie uśmiech, który towarzyszy mi do końca czytania. Nie jest to może najwyższej klasy rysunek. Nie jest to wiekopomna historia. Jednocześnie suma wszystkich elementów pozwala mi się wyłączyć, odpłynąć, i czerpać z lektury czystą przyjemność. Ostatnio, w nawale premier i nowych tytułów, zdarza mi się to coraz rzadziej, i o, proszę! „Czarny Młot” to jedna z takich pozycji.

Hołd dla er minionych

Jeff Lemire zabiera nas na amerykańską prowincję, gdzie na podupadającej farmie mieszkają byli superherosi. Nawet na emeryturze pozostają jednak dziwną zbieraniną – to kobieta zamknięta w ciele dziewczynki, zrzędliwy robot czy ogarnięty demencją międzywymiarowy podróżnik. Zniknęli ze świata, który radzi sobie bez nich. A może nigdy ich na tym świecie nie było, może przybyli z rzeczywistości równoległej? Scenarzysta na razie nie daje za dużo odpowiedzi, przedstawiając miasteczko, którego nie mogą opuścić nasi bohaterowie, zarysowując ich portrety, i uzupełniając je retrospekcjami.

Nasza ex-supergrupa to zespół przedziwny, będący jednocześnie ukłonem do złotej i srebrnej ery superbohaterów (głównie DC), co uchyleniem kapelusza przez morrisonowym Doom Patrolem. To niegdyś najwięksi herosi świata, awangarda peleryniarzy, dziś postaci złamane, przetrącone – zarówno psychicznie, jak i fizycznie, zmuszone do ukrywania się. Jeff Lemire bawi się historią gatunku, głównie tą klasyczną, ale dokonuje tutaj nieco moorowskiej w duchu dekonstrukcji, jednak unikając kolein wyznaczonych przez „Strażników”. W jego historii jest miejsce na klasykę komiksu, codzienne życie najdziwniejszej rodziny świata, odwołania do pulpy i weird fiction.

Idealna kompozycja składników

Zgromadzone w albumie zeszyty nie mówią za wiele o sytuacji bohaterów, skupiając się nieśpiesznie na zarysowaniu ich portretów, ich wyobcowaniu i potrzebie bliskości, tęsknocie za dawną wielkością. Jednocześnie nie jest to czysto kameralna opowieść. Scenariusz daje sporo możliwości Deanowi Ormstronowi by porysował sobie dziwactwa, dziwne strefy astralne, przenikanie wymiarów, czy postaci rodem z opowieści grozy. I tenże Ormstron się w tej historii świetnie sprawdza, balansując między zawichrowanym realizmem a psychodelą.

Wisienką na torcie jest tu udział Dave’a Stewarta. Na okładce jest blurb od Mignoli, który poleca serię, jednocześnie przyznając, że nie czyta za dużo komiksów. Czyli sam zanegował własne kompetencje. Na szczęście znakiem jakości jest tu właśnie Stewart, który nie tylko wnosi do komiksu dobre kolory. Stewart nie koloruje słabych rzeczy, a przynajmniej dla mnie jego dobór projektów jest sygnałem za co warto się chwycić. „Czarny Młot” potwierdza tę regułę.

Czarny Młot – tytuł do zapamiętania

„Tajna geneza” to zaledwie wstęp do historii, ale zostawiający z niedosytem. To nietypowe ujęcie supergrupy, takie i dla tych, co trykociarzy raczej nie lubią, i tych, co wyłapią nawiązania do klasyki. Na deser dostajemy światy równoległe i potwory Lovecrafta. To przedziwna mieszanka, ale przemyślana i świetnie skomponowana, po pierwszym tomie nie ma tu dla mnie niewłaściwych składników. Tu wszystko jest na miejscu.