„Batman #9 Bloom” – z motyką na stokrotki

Batman kontra Człowiek-Kwiat

Dziewiąty tom Batmana to prawie-zwieńczenie serii jego przygód w ramach New52. Scott Snyder mocno zaczął Trybunałem Sów, potem zawiódł moje oczekiwania kontynuacją, zatrząsł światkiem w albumie „Śmierć rodziny”, po czym zaczął totalnie męczyć bułę. Scenarzysta miotał się pomiędzy operowaniem ikoną, a próbą rozbicia jej na kawałki i stworzenia mitologii, której centrum jest Batman, od nowa. Mitologii, liczącej sobie wtedy już te 75 lat. Na takie próby mówi się zwykle ‚z motyką na słońce’, i o ile momentami było średnio, a momentami gorzej, to 9 tom serii spowodował u mnie totalny opad rąk.

W poprzednich albumach dowiedzieliśmy się m.in. że:
1. Bruce Wayne stracił swoje rodzinne dziedzictwo;
2. stracił także pamięć, w efekcie nie jest już Batmanem;
3. Gotham potrzebuje Batmana, wiec jego rolę oficjalnie przejął Gordon w zrobotyzowanej zbroi;
4. nowym zagrożeniem jest Bloom, czyli dziwny kwiato-człowiek o niemal nieograniczonej mocy.

Brzmi jako kocioł, w którym mieszają się niepewność, dramatyzm i inne emocje, tylko że poprowadzenie historii nie satysfakcjonuje. Z kilku powodów.

No to teraz wyliczę, co tu nie gra

Batman #3 Bloom

Ponieważ Bruce Wayne, nie pamiętający że jest Batmanem, może i wprowadza pewną dramę, ale nie do końca się sprawdza, poza tym i tak wiemy, że nie ważne czy żyje, czy nie żyje, czy pamięta, czy nie pamięta, to i tak w końcu założy uszaty kostium.

Ponieważ Gordon jako robo-Batman to jest groteska wyjęta z mang z lat 80-tych, no i z Robocopa oczywiście. To nie do końca hula.

I co najważniejsze – ponieważ Bloom to najbardziej przegięty i odczapowy z batmanowych villainów, a dorze wiemy, jak ambitnie trzeba się tu postarać, by podnieść poprzeczkę. Komiksowi villaini generalnie mają naciągane, ale jako-tako spójne originy. Taki Eddie Brock winił za swój zły los Spider-mana, a siła nienawiści połączyła go z odrzuconym symbiontem i powstał Venom. DC? Harvey Dent od zawsze lawirował jako prokurator pomiędzy dobrem a złem, a polanie go przez oprycha kwasem to trauma, która psychicznie rozdzieliła te dwie strony natury. I tak dalej – wiele postaci ma krótkie, naciągane ale jako-tako spójne originy, ale nie Bloom.

Kaiju w świecie DC

To mutant, który zaimplantował sobie dziwny przedmiot (materiał rozszczepialny owinięty technologią), przez co może zmieniać swoją wielkość do rozmiaru Godzilli. Może operować swoimi dłońmi, by wydłużać palce w śmiertelne strzały. Zbiera energię z otoczenia, przez co sam może energią razić. Ba – może na odległość podpinać się do systemów elektronicznych i je kontrolować. Może nawet w złowieszczych celach wygenerować zderzacz hadronów (!!!). Wszystkie te umiejętności ma ‚bo tak’. Dodatkowo ma jakieś przedziwne roślinne przemyślenia i nudne przemowy, w której Gotham porównuje do ogrodu, a mieszkańców, gospodarzy czy villainów do ogrodników i chwastów, co ma się nijak do jego zdolności – poza strojem i ‚ziarnami’ które wytwarza, by przemieniać w podobne mu byty innych.

To wszystko nie trzyma się kupy, nie jest spójne. Clayface potrafił zmieniać swoją formę cielesną, co w jakiś tam sposób wychodziło od tego, że był aktorem, któremu pierwotnie zależało na plastycznej aparycji (a po drodze oczywiście jakaś trauma). To głupie i naiwne, ale konsekwentne. Bloom to jakaś bzdura na resorach, ale bzdura potrzebna do tego, by: móc pokonać Gordona w jego stroju, przejąć kontrolę nad innymi zbrojami i całym Gotham, a wszystko to po to, by oczywiście walczyć (uwaga, spodziewany spoiler) z Batmanem. Tam są bzdury okrutne, na poziomie japońskich monster movies, gdy Bloom niszczy miasto, pojawiają się gigantyczne roboty (których nie było w zasadzie w serii Snydera wcześniej), i są one tylko po to, by Batman miał z nim potem w czym walczyć. I wtedy już jakoś nie działa ta moc Blooma do podporządkowywania sobie maszyn. Bo Batman ma z nim wygrać.

Quo vadis, Scott?

Nie mam – wbrew opiniom niektórych kolegów – problemu z bzdurnymi i rozrywkowymi scenariuszami. Dotychczasowe albumy Snydera – pomimo spadku formy – nawet trawiłem. Dobrze bawiłem się też na przykład na animowanym Batmanie dla 10-latków, gdzie roboty superherosów walczą ze zmutowanymi w monstra villainami. Tylko że tam była taka konwencja, nieco Godzilli, nieco Pacific Rim, i było git. Zresztą tutaj też nie wszystko jest położone – świetnie sprawdzają się rysunki Capullo, do scen pasuje stonowana dla odmiany kolorystyka, świetna jest galeria okładek z końca albumu i krótka futurystyczna etiudką z Mrocznym Rycerzem. Jednocześnie mamy poważnego, ponurego Batmana, a do tego dowalony najbardziej przesadzony pomysł na wroga i fabułę ze strony Snydera, mało trzymający się kupy i zawodzący. Duży plus jest taki, że do końca tego cyklu został już tylko jeden tom, będący zdaje się tylko epilogiem epilogu.

Kiedyś uważałem, że z nowego DC to tylko Wonder Woman i Batman Snydera. Dzięki, Scott, już tak nie uważam. Nara.