„Glow” – żeńska strona wrestlingu

Kolorowe lata 80.

Glow wjechało i jest dobrze. 10 odcinków skonsumowaliśmy na dwa razy, bo i krótkie są, po 30 minutach pozostaje niedosyt, i seria faktycznie wciąga.

Historia jest dość prosta, ale podana w ujmujący sposób. Reżyser pseudointelektualnych, kiczowatych i krwawych produkcji robionych prosto na VHSy zabiera się za nowy projekt. Ma zrobić show z wrestlingiem, ale takie, jakiego dotąd nie było – inne i z kobietami. Przejmuje więc halę treningową, dopisuje do całości przegiętą narrację, dobiera sobie drużynę przegrywów, którym nie udało się z niczym innym i bierze się do roboty. Są więc wesołe lata 80-te o nosku lekko przyprószonym kokainą, muzyka z epoki, zapasy w jakiejś opuszczonej przez Boga hali i galeria indywiduów.

Serial ma co najmniej kilka plusów – jest to oprawa muzyczna, dobre dialogi (co jakiś czas pochrumkiwałem), biorące się za zapasy dziwolągi, klimat epoki. Najlepszy w tym wszystkim jest jednak reżyser show grany przez Marca Marona. To gruboskórny i seksistowski cynik, który przez większość czasu przyćmiewa zawodniczki.

Glow – wrestling, aktorstwo, rozbite małżeństwa

Z minusów – nie mogło zabraknąć dramy, której osią jest główna bohaterka – najmniej w sumie interesująca chyba z całego teamu – i jej była już przyjaciółka. Każdy ma tu jakiś swój bagaż doświadczeń i problemów, i pomiędzy heheszkami łeb wystawiają życiowe problemiki.

GlowGlow to jednak serial nie tylko o damskim wrestlingu, ale w dużej mierze o emancypacji i o poszukiwaniu niezależności – a przy tym wszystkim lekki i bezpretensjonalny. Główna bohaterka ma dość chodzenia na castingi na mało znaczące role dziewcząt z trzeciego planu. Chce w końcu uczestniczyć w czymś poważnym. Oszukiwana gospodyni domowa potrzebuje sytuacji, gdzie nie jest w końcu ze swoimi potrzebami na trzecim planie. Córka i siostra zapaśników chce wyjść z cienia rodziny. Totalnie frikowa laska chce po prostu być sobą i nie musieć się z tego tłumaczyć. Reżyser uczestniczy w tym cyrku, by móc robić swoje projekty. Nawet producent ma dość bycia trzymanym w cieplarnianych warunkach synalkiem bogatej mamusi i chce zaryzykować własny projekt.

Przy tym wszystkim – jak wspomniałem – jest to przyjemny i niegłupio napisany serial rozrywkowy z ciekawymi perspektywami. Pierwszy sezon to rozpisana na 5 godzin i stosunkowo niewielki budżet historia o stworzeniu drużyny. Kolejne sezony mogą dowalić z kopyta, zwłaszcza jeśli w końcu szarpanina na macie nie będzie się ograniczać do niemal samych treningów.

Od pierwszego odcinka jestem bardzo na tak i czekam na ciąg dalszy.