„Polskie gówno” – autoironiczna błazenada

Błazen z Kurami

Jeśli polska scena muzyczna ma dziś swojego Stańczyka, to jest nim prawie na pewno Tymon Tymański. To kpiarz, dla którego nie ma tematów czy stylistyk ani zbyt obciachowych, ani zbyt poważnych do ruszenia, jednocześnie jego szyderstwa mają często drugie dno czy zaszytą refleksję. Tak jest też w filmie „Polskie gówno”.

Jako jassowiec z kolegami kontestował polską szkołę jazzu i konserwatyzm środowiska. W albumie P.O.L.O.V.I.R.U.S. formacji Kury z 1998 roku polewał z polskiej muzyki rozrywkowej w niemal każdym wydaniu, do znakomicie wystylizowanych kawałków dajmy na to disco polowych czy metalowych dorabiając zupełnie nieprzystające do klimatu teksty z innej bajki. W tym samym roku Tymański poszedł na galę Fryderyków tylko po to, by odbierając nagrodę za płytę poinformować audytorium, że nim gardzi, a cała ta szopka to dla niego fonograficzna mafia i zmowa.

Polskie gównoMinęło niemal 20 lat, a Tymański dalej ze swoimi kolejnymi projektami pozostaje na obrzeżu głównego nurtu, mnożąc byty i niestrudzenie robiąc swoje. Jego pierwszym poważnym filmowym dla odmiany odjazdem jest „Polskie gówno” sprzed dwóch lat – zjadliwa satyra na rodzimy showbusiness, w której Tymański zagrał główną rolę, ale też której fabułę napisał, którą obdarzył muzyką, i którą przez kilka lat produkował. Ten film – jako kinowy off niemal totalny, choć ze znanymi gębami – to tyleż samo kontynuacja artystyczna drogi, na której pojawił się album Kur, co manifestu z fryderykowej gali.

Bydgoszcz jedzie w trasę

Tymański pojawia się tu jako swoje alter ego – Jerzy Bydgoszcz i jego zespół „Tranzystory”. Ledwie wiąże koniec z końcem, projekty mu nie do końca wypalają, ale pojawia się faustowski komornik, który proponuje deal. Razem pojadą w trasę, razem zarobią, będzie dobrze. Jerzy skrzykuje więc kolegów, a reszta jest już kalejdoskopem z trasy w konwencji filmu drogi. Cwaniactwa i pukanie przygodnie spotkanych lasek przez menago, permanentnie pijany perkusista, niedograne występy z których czasami jedynym profitem są ogórki kiszone, mrzonki związane z wydaniem albumu, publika, której zdarza się pojawiać w jednej osobie, no i konstatacja – albo to, albo uchwycenie buławy Bożka Szołbiza i oddanie mu poniżającego hołdu.

Całość jest zlepkiem motywów biograficznych, będących w zasadzie zbiorowym doświadczenie naszych alternatywnych muzyków, którym nie jest dane obrabianie tych bardziej intratnych, ale i bardziej żenujących fuch. To mieszanina gorzkiej komedii, filmu drogi i musicalu, bo bohaterowie nierzadko komunikują się tu śpiewem. Tymański w typowym dla siebie stylu wymieszał tu znowu stylistyki, dając trochę łupanki, jakąś alternatywę, country czy rzewne ballady. Wszystko to okraszone zostało znowu groteskowymi tekstami na pograniczu kiczu i pastiszu bez hamowania.

Polskie gówno w krzywym zwierciadle

„Polskie gówno” to konstrukcja piętrowa i zapętlona. Tymański kpi tutaj z etosu rockmana i artysty. Na wyższym poziomie wyśmiewa niemal wszystko, co wpisuje się w gówniane realia polskiego showbusinessu. Drwi z mediow, kretyńskich talent show i gwiazd, które się ‚sprzedały’. Jednocześnie błazen nie tylko drze łacha z rzeczywistości, warunków i kolegów, ale pozostaje gorzko autoironiczny. Równie szyderczo uśmiecha się tu także Brylewski – legenda polskiej sceny niezależnej, bardziej zjadliwie się szczerzący w lustro, niż do innych.

„Polskie gówno” już w tytule wydaje się być diagnozą tego, co w opinii Tymona pulsuje w żyłach polskiej muzyki rozrywkowej. I jak wygląda codzienne życie takiego powiedzmy że niezależnego muzyka. Można się zgadzać, można nie zgadzać – ja się nie znam, ale kolega muzyk co to jeździ w trasy twierdzi, że to piękny film. Można mieć zarzuty o lekki chaos, czy też brak fabuły. Mnie akurat doskwierały głównie mankamenty dźwiękowe – jak na moje ucho nierówny miks dialogów i piosenek (dla odmiany zgranych bardzo wporzo). Nie pomaga też, że głównych bohaterów nie grają autorzy a mamroczący muzycy. To zblazowany i upalony Brylu, jak zawsze gadający szybko Tymański, czy dołożony na deser wspomniany zalany pałker.

Mimo wszystko to kawał dobrego, choć przegiętego i wulgarnego kina. To pełen ciekawych obserwacji i ostrego humoru obraz tego, co się u nas w szołbizie wyrabia. Obraz odbity w krzywym zwierciadle, ale do pewnego stopnia autentyczny. Tak samo jak Hunter Thompson uprawiał swoje gonzo dziennikarstwo, by odrealnionymi reportażami uchwycić rzeczywistość, tak samo film produkcji Tymańskiego pokazuje muzyków grających muzyków, by powiedzieć coś o naszej scenie. Wydaje się w efekcie mieć tak do kina dokumentalnego, jak teksty Thompsona mają się do tradycyjnego reportażu. Głos to co najmniej ciekawy, choć jednocześnie uwierający.