„Wojownicy” – mordobicie, które wyprzedziło epokę

Armie nocy

Niemal 40 lat temu Amerykanie dostarczyli film „Wojownicy” – jeden ze swoich najlepszych akcyjniaków, w których chodzi o pranie po pyskach. Trzeba było poczekać kolejne dwie dekady, by przy okazji „Matrixa” utrwaliło się producentom, jak się kręci dobre walki, ale i tak – pomimo upływu czasu film Waltera Hilla to dzieło, które – nie licząc kwestii technicznych – niemal się nie zestarzało.

Oto Nowy Jork bliskiej przyszłości (a przynajmniej tak go widziano te 4 dekady temu), gdy nocą miasto wchodzi we władanie gangów. Ambitny i charyzmatyczny lider jednej z szajek ściąga na spotkanie przedstawicielstwa wszystkich liczących się grup, proponując sojusz. Niestety zbiera kulkę, a winą obarczeni zostają tytułowi Wojownicy. Czeka ich trudna przeprawa, by dotrzeć z Bronxu na Coney Island, po drodze walcząc z niemal każdą napotkaną konkurencyjną grupą.

WojownicyHill przyznaje, że chciał zrobić film totalnie u swoich korzeni komiksowy, przynajmniej w jego mniemaniu. Bohaterowie zarysowani są grubą krechą, po zebraniu łomotu nawet się nie otrzepują tylko biegną dalej, byle bliżej do ich domu. Są tu też – podobnie jak w Gwiezdnych Wojnach – lekkie wpływy Kurosawy, ale to nie forma tu rządzi, a surowe mięso. Rytm dyktuje bieg przed siebie, w stronę rodzimej dzielnicy, kolejne fantazyjne gangi (Furie Baseballu  ) i kolejne walki. Hill postawił na brutalność ukazaną w jak najbardziej dosłowny sposób. To dopracowane choreografie z dostatecznie zminimalizowanym montażem, by nie było trudno połapać się, co się właśnie dzieje. Na kolejne dwie dekady amerykańscy filmowcy pogubili się, a także pogubili po drodze widzów w szybkich cięciach, tymczasem Hill jasno pokazał wcześniej jedynie słuszną ścieżkę.

Finezyjna surowość

„Wojownicy” to suma świetnie dobranych składników. Prosta fabuła, szybka akcja, treściwe i pomysłowe, urozmaicone walki, ale cała reszta też nie nawala. Mamy zróżnicowanych i sensownie, bez szarży zagranych bohaterów. Odpychający czarny charakter. DJ-kę, która swoimi wejściami na antenę popycha narrację. Obraz Nowego Jorku nocą. Kapitalną muzykę, gdzie hardrockową gitarę ożeniono z niemal funkowym basem i syntezatorową psychodelą (a to przecież rok 1979). Nic tu nie nawala.

Hill realizuje swój pomysł na film, ale też momentami daje autorom nieco luzu, jak na przykład gdy nie do końca miał pomysł na otwarcie finałowej konfrontacji, i niemal jak Lucas kazał aktorowi, by jego kreacja była ‚intensywna’ i coś tam. Gość pokombinował, wydał z siebie dziwną modulację głosu i podzwaniając butelkami po piwie przeszedł do kanonu, jako jeden z najbardziej kripi bydlaków w historii gangów w kinie. Podobnie James Remar, który sam zdaje się zaimprowizował swój tekst o wtykaniu kija bejzbolowego tam gdzie słońce nie dochodzi, by zrobić z człowieka lizaka.

Kanon

Film Hilla to sugestywna surowość bez marnowania czasu na zbędne wątki. Po latach (zdaje się 2005) powstała wersja reżyserska, w której reżyser postanowił mocniej zaakcentować korzenie literackiego źródła, odwołującego się do antycznej Grecji, a także do samej komiksowości. Efektem jest prolog o antycznych wojownikach, po czym zaczyna się sam film, różniący się głównie przejściami montażowymi scen, wykorzystującymi komiksowe kadry na bazie ujęć z aktorami. Czy to faktycznie pomaga? Nie do końca, film w swojej pierwotnej wersji bronił się dostatecznie, a sugerowanie wzięcia całości w cudzysłów komiksowymi kadrami nic dobrego nie wnosi, zaburzając dodatkowo spójność filmowego rzemiosła. Mimo wszystko – jak ktoś jak ja jest die hard fanem, to warto z ciekawości dać szansę.

Wojownicy – wizja jak z gry komputerowej

Co ciekawe – lepiej już poprawić oryginalny film grą Rockstarów sprzed ponad dekady. To nie chamskie żerowanie na licencji, a ciekawie pomyślany prequel. Warto, zwłaszcza że gra jest dostępna w wersjach na PSP i PS Vitę, ale też na PS2, PS3 i PS4 (tu może graficznie chyba zaboleć). Podobno wyszły też komiksy z Wojownikami, muszę do nich się dokopać, bo nie znam. Trzeba przyznać, że ten kultowy, choć w Polsce raczej niszowy film, miał naprawdę duży wpływ na światową popkulturę. Klimat przedzierania się przez dzielnice opanowane przez kolejne wymyślne bandy udało się oddać w polskim „Bulletstormie” od People Can Fly.

Furie Baseballu pojawiają się w koreańskim filmie „Miasto przemocy”. Sample z cytatami z przemowy charyzmatycznego lidera gangów z początku filmu można znaleźć i na płycie holenderskiego breakcorowca („Can you dig it?” od Bong-Ra) czy brazylijskich straight edge corowców (album „Centelha” Point of no Return), film cytują też ziomeczki z Wu-Tang Clanu.

Kto nie widział – niech koniecznie nadrobi, bo to zasłużony klasyk. Mam nadzieję że go nie zremake’ują, bo co jakiś czas ktoś wpada na ten durny pomysł. Nie ma po co. „Wojownicy” dalej się świetnie bronią, nawet (a może tym bardziej) w wersji bez poprawek.