Ten czołg jechał do nas 30 lat
Droga „Tank Girl” na polski rynek trwała niemal 30 lat. Przez ten czas wygolona czołgistka z Australii obrosła jako ikona pewną legendą, na którą składał się zarówno komiks, jak i nieudany film i kolejne dokonania rysownika. Jemie Hewlett zapisał się w końcu w historii popkultury jako współtwórca wizualnej strony formacji Gorillaz. Po trzech dekadach możemy w końcu powiedzieć, że Tank Girl dojechała. I dowiozła. Choć na pewno nie każdemu.
Seria Hewletta i Martina to cykl szortów o czysto ziniarskim rodowodzie godnym końca lat osiemdziesiątych. Pustynia, czołgi, kangury, imprezowanie, demolka, a wszystko to podlane sporą dozą twórczej anarchii. Trudno nawet napisać o czym jest ten album – kolejne szorty to preteksty do działań wszelakich, nieco przegadanych i przeciągniętych, ale taką konwencję przyjęli tu autorzy. Oni po prostu bawią się formą i swoją bohaterką, a wszystko jest tylko pretekstem do zgrywy, gagów, popkulturowych i społecznych uszczypliwości, oraz graficznych szaleństw Hewletta.
Wizualna anarchia
Tym, co ciągnie ten album – poza energią, którą trudno mi nazwać inaczej, niż punkową (choć to banalne) – są rysunki. Krecha Hewletta, jego czernie, dopychanie wszystkiego rastrami – to jest czysta perfekcja. Być może nie w kategoriach obiektywnych, ale na pewno dla mnie, a jak by pewnie powiedziała Tank Girl – srać na obiektywizm. Rysunki, z tą całą graficzną nadpobudliwością, zabawą onomatopejami, ściubieniem gdzie się da dodatkowych bazgrołów, odzwierciedlają też dla mnie ducha epoki ówczesnego MTV, która wtedy faktycznie kształtowała generację, i też obrzygiwała nas z ekranu wizualną agresją z pogranicza dobrego smaku. Tank Girl trudno do czegoś konkretnego porównać, ale czuję tu pewne powinowactwo z wczesnymi seriami Lobo. Tam też fabuła pozostawała pretekstem, a reszta była graficzną woltyżerką: tu akcja, tam kleks, wyolbrzymione onopatopeje, obok jakieś bazgroły że Grant jest gupi, a w rogu parę pingwinów. Generlanie wszystko się zgadza, tylko zamiast pingwinów mamy kangura.
Oddzielną kwestią jest sama tytułowa bohaterka – nonkonformistyczna, nieco dekadencka, nie tyle zbuntowana, co anarchistyczna – tak jak ten komiks. Sama Tank Girl ze swoją stylówą i sposobem bycia wpisywała by się być może w nurt Riot Grrrl, gdyby nie fakt, że powiązany z punkowymi dziewuchami ruch formował się na początku lat 90-tych, a czołgistka urodziła się pod koniec wcześniejszej dekady. No i naprawdę – trudno mi jednak nazwać Tank Girl anarchofeministką. Ona po prostu ma wywalone totalnie na wszystkich.
Tank Girl – ten czołg nie jest dla każdego
Seria Hewletta i Martina to kawałek historii niezależnego komiksu, historia ma jednak to do siebie, że niektórych nudzi. Brak tu klasycznie poprowadzonej fabuły, narracja jest nie tyle kaleka, co poddaje się ADHD autorów. Przegadane też toto momentami, ale wszystko i tak pozostaje pożywką dla ołówka i pisaków rysownika. To nieskrępowany konwencjami akt tworzenia. To wybuch kreatywności, która autorów po prostu poniosła, i już tylko od czytelnika zależy, czy to kupi. Dla mnie czytanie „Tank Gir” ciągiem, na jeden raz, było by nazbyt męczące. Czytając po kawałku ujmował mnie jednak ten znak czasów które przeminęły. Czasów, które dały nam Lobo, wkładki do albumów White Zombie, animki z MTV czy parę innych rzeczy. Dodatkowo Non Stop Comics świetnie poradziło sobie edytorsko z tymi wszystkimi bazgrołami wylewającymi się z kadrów obok normalnego tekstu zamkniętego w dymki.
Dla koneserów i czytelników ciekawskich – „Tank Girl” to lektura obowiązkowa, choć momentami zawiewająca znad pustyni fabularną pustką. Konserwatyści będą jednak kręcić nosem. To bardzo nieoczywisty wybór na debiut wydawnictwa, ale mam nadzieję że ciekawość u polskich czytelników jednak zwycięży.